Żyraffa bloG
niedziela, 21 czerwca 2015
Oto moja wizja epickiej misji w GTA V, stworzona na konkurs GTA Site, uzyskała wyróżnienie.
Tytuł: "Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni"
Dzwoni telefon (Lester >> Michael)
L: Udało mi się namierzyć porywacza twojej łajby.
M: Mojej łodzi? Tej, którą straciłem przez Jimmy'ego?
L: Dokładnie. Mam nadzieję, że nie przestało Ci już na niej zależeć...
M: Stary, skąd. Co to za gnojek ją podpieprzył?
L: Niejaki Eddie Castro, Meksykanin. Należy do międzynarodowej grupy rabusiów. Nie zdziwię się, jeśli twoja łódka jest już gdzieś w Europie Środkowej... W każdym razie, typ aktualnie jedzie swoim Bobcatem do Chumash przez kanion Banham. Na mój nos szykuje się jakieś poważne spotkanie - powinieneś się temu przyjrzeć.
M: Cholera, za 15 minut mam wizytę u Solomona Richardsa!
L: To już nie mój problem. Zrobiłem, co mogłem. Teraz twój ruch.
M: Jasne... dzięki.
Telefon (Michael >> Franklin)
M: Cześć, Frank. Masz wolną chwilę?
Gra automatycznie zmienia postać gracza na Franklina. Ten właśnie wysiadł z białego vana Lamara, obok niego stoi Chop.
F: Jasne, ziom. O co idzie?
M: Pamiętasz tę łódź, którą mi ukradli?
F: Taa, ciężko byłoby zapomnieć.
M: Mam namiary na porywacza. To jakiś Meksykanin - Eddie Castro. Jedzie swoim Bobcatem do Chumash od północy. Mógłbyś go wytropić i jakoś odzyskać moją zgubę?
F: W mordę, to nie jest łatwe zadanie, ale zobaczę, co się da zrobić.
M: Dzięki, młody. Dzwoń jakby coś.
F (sam do siebie, po odłożeniu telefonu): Chyba nawet mam pomysł. Chop, jedziemy!
Zadanie (po wejściu do samochodu): Dotrzyj do Chumash.
Kiedy gracz dotrze w okolicę mola, widać kilku uzbrojonych w karabiny szturmowe mężczyzn ubranych na czarno. Tworzą oni zamknięte koło na plaży pod molo. W środku tego koła stoi kilku innych mężczyzn, nieuzbrojonych, romawiających ze sobą. Paru ma garnitury, walizki. Obok stoi parę vanów, samochodów sportowych, ciężarówka z naczepą. Na wodzie - parę łodzi.
F: Kurwa. Miał być jeden. Chyba się spóźniłem.
Zadanie: Przyjrzyj się łodziom.
Gracz musi użyć aparatu lub lunety w karabinie, spojrzeć na łodzie.
F: Chwila. Nie ma tu łódki Michaela. Trzeba się rozejrzeć. Chop, szukaj!
Pies zaczyna węszyć. Z każdym krokiem zbliża się do celu, który stoi na końcu molo, podpięty do Bobcata XL. Na psa nikt nie zwraca uwagi, jednak Franklin - gracz - musi chodzić w taki sposób, aby nie został zauważony.
Kiedy gracz będzie na tyle blisko, żeby dokładnie zobaczyć łódź, pojawia się zadanie: Odzyskaj łódkę, przy czym znacznik wskazuje samochód.Siedzący w pickupie facet wychodzi i krzyczy na cały głos z meksykańskim akcentem: "Hej! Kto go tu wpuścił?!" i wyjmuje shotguna. Od tej pory ochroniarze wiedzą o obecności Franklina. Gracz musi zabrać łódź i zabić goniących go (w Felonach + na końcu Maverick) członków gangu. Kiedy już to zrobi, otrzymuje kolejne zadanie: Umieść łodź w wodzie. Może to zrobić w dowolnym miejscu i w dowolny sposób, byle łódka nie uległa zniszczeniu. Chop podąża za graczem, może wejść na łódź.
Kiedy gracz znajdzie się za sterami łodzi na powierzchni wody, Franklin wykonuje telefon do Michaela.
M: Jak idzie?
F: Mam tą twoją zagubioną owieczkę.
M: Żartujesz! No to zajebiście! Będę czekał na plaży Del Pierro. Ahh, nareszcie.
F: (śmiech) A mówią, że pieniądze szczęścia nie dają...
Zadanie: dopłyń do plaży Del Pierro.
Mniej więcej w połowie drogi na horyzoncie pojawiają się 3 Seasharki i 1 Dinghy wypełnione uzbrojonymi najemnikami na usługach rabusiów. Gracz musi ich zabić, zanim dotrze na plażę.
Po dotarciu na miesjce - cutscenka:
Franklin powoli podpływa do Michaela, który czeka na plaży - w wodzie po kolana. Za nim stoi drewniana, nieduża skrzynka. Na plaży mało ludzi.
M: A oto i syn, którego zawsze chciałem!
F: Taa, nie ma za co.
Kiedy łódka zatrzyma się koło Michaela, podnosi on skrzynkę i podaje Franklinowi. Franklin pomaga mu potem wejść na pokład.
M: Chłopie, zajebista robota. (głaszcze swoją łódkę) Nie sądziłem, że kiedykolwiek ją odzyskam.
F: Słuchaj, nie żeby coś, ale to przecież tylko rzecz. Ot, kawał złomu.
M: Niby tak, ale to właśnie na niej udawałem się z Amandą na wycieczki, zanim jeszcze się pobraliśmy. (Rozmarzonym głosem) Wtedy striptiz nabrał zupełnie nowego znaczenia...
F: (śmiech) To wiele wyjaśnia. (śmiech)
M: Dobra, starczy tego pitu-pitu. (Wyjmuje 2 butelki piwa ze skrzynki) Pijmy, Franklin - twoje zdrowie!
Chop szczeka parę razy. Kamera idzie do góry, w kierunku morza, molo.
Zmienia się pora, 3 godziny do przodu. Kamera znowu wraca na łódź - Michael i Franklin śpią, Chop zaczyna szczekać i warczeć w kierunku ulicy.
F (wstaje - zaspany, lekko nieprzytomny, mówi do psa): Chop, daj spokój. Pora się zbierać.
Pies nie daje za wygraną.
F (do siebie, cicho): Cholera, o co mu chodzi?
Pada strzał, rozbija szybę łodzi. Kolejne 4 uderzają o jej spód.
F (zdezorientowany krzyczy): Kurwa, co się dzieje?! Michael, wstawaj!
Kamera idzie w kierunku ulicy. Stoi tam 5 Grangerów, kilkunastu ubranych na czarno ludzi - niektórzy mają pistolety, inni karabiny szturmowe. Celują w łódź.
M (rozbudzony): Chwytaj za stery. Spierdalamy.
Michael podnosi z podłogi karabin maszynowy, Franklin siada za sterami.
M (do siebie, ze złością w głosie): A z wami sam się rozprawię...
Gracz przejmuje kontrolę nad Michaelem, dokonuje rzezi na napastnikach. Słychać śmigła helikoptera. Franklin zaczyna odpływać. Kiedy wydaje się, że już wszyscy są zabici nagle kamera idzie w kierunku jednego z domów - na jego dachu stoi najemnik z RPG. Wystrzeliwuje pocisk w kierunku łodzi, kamera śledzi jego lot w trybie slow-mo. Kiedy znajdzie się dosłownie pół metra nad głowami bohaterów, oboje krzyczą.
F & M (w slow-motion): Ja pierdolęęę!
Pocisk nie trafia w łódkę tylko w helikopter najemników, który było wcześniej widać i słychać. Następuje ogromny wybuch, pozostałości z helikoptera latają po niebie.
F (szczęśliwy, z niedowierzaniem): Kurwa, lepiej jak w nowy rok!
Gracz nadal kontroluje Michaela. Franklin płynie na południe. Dookoła gracza pojawia się coraz więcej łodzi z najemnikami i uzbrojonymi rabusiami.
M: Za dużo ich! Nie damy rady, już po nas.
Nagle na horyzoncie pojawia się Skylift.
F: Co to jest?!
Przez megafon słychać głos Trevora.
T: Czy mnie oczy nie mylą? Czy ja widzę Mike'a? I... Franklina? Czy ktoś może mi wyjaśnić, dlaczego goni was cały pieprzony garnizon najmeników?
M: Trochę słaby moment na wyjaśnienia, nie sądzisz? Może byś nas jakoś wyciągnął z tego bagna?
T: Zawsze do usług. Trzymajcie się tam.
Gracz przejmuje kontrolę nad Trevorem.
Zadanie: podczep łódź do magnesu.
Kiedy zostanie wykonane:
T: Witamy na pokładzie Phillips Airlines. Życzymy miłego lotu. Za wszelkie uszczerbki na zdrowiu nie odpowiadamy.
M: Po prostu nas stąd zabierz!
T: Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem!
Zadanie: oddal się od morza.
Kiedy gracz wleci wgłąb lądu, przestaje być goniony.
T: Gdzie Was zrzucić?
M: Gdzieś, gdzie nas nie znajdą...
T: Robi się.
Zadanie: zostaw Michaela i Franklina w Tataviam Mountains.
Kiedy zostanie wykonane.
F (schodzi na ląd z Chopem): Dzięki za pomoc, T. Myślałem, że już po nas.
T: Wiesz, przyjaciół poznaje się w biedzie. Mam rację, Mikey?
M: A weź się pierdol.
T: Słodziutki jak zawsze! Do następnego, panowie.
Trevor odlatuje, kamera kieruje się w stronę słońca. Misja zakończona.
Mapa:
Zielony - kryjówka Franklina, miejsce rozpoczęcia misji.
Żółty - Chumash, miejsce akcji, strzelaniny.
Czerwony - Plaża del Pierro, miejsce spotkania bohaterów.
Biały - droga ucieczki.
Czarny - ataki rabusiów na bohaterów.
Niebieski - Tataviam Mountains, miejsce zakończenia misji.
http://gtasite.net/blog/149991/241/misja-konkursowa.html
wtorek, 23 lipca 2013
Podróż pełna marzeń
Poznałem ich
już z oddali. Na całym lotnisku nie można było znaleźć grupy, która byłaby
złożona z ludzi przypominających moich kolegów. Każdy z nich mierzył ponad 1,90
metra, miał dobrze zbudowaną sylwetkę, skórzaną odzież i, chociaż nie można
było tego zobaczyć, kluczyki do czekających na nas po drugiej stronie Atlantyku
pojazdów. Przepychając się w tłumie i wdychając zapach potu podszedłem do
znajomych. Przywitaliśmy się, po czym skierowaliśmy nasze kroki do czekającego
samolotu. Po przejściu niezliczonej ilości bramek nareszcie zajęliśmy miejsca
we wnętrzu maszyny z czterema silnikami o ogromnej mocy, mającej przenieść nas
nad oceanem. Kwadrans później poczułem dziwne gilgotanie w żołądku -
przeciążenia nie dały o sobie zapomnieć.
Lot minął na pogawędkach na przeróżne tematy,
których nie byłbym w stanie wymienić. Nawet się nie zorientowaliśmy, kiedy
samolot kołował na lotnisku w Los Angeles. Staliśmy już poza jego obrębem, gdy
szwajcarski zegarek najtęższego z nas, Marka, wskazywał godzinę 18:47 czasu lokalnego.
Najprawdopodobniej został przestawiony jeszcze przed wylotem z ojczyzny.
Pierwszą rzeczą, którą zajęliśmy się zaraz po
przylocie, było zakupienie planu miasta. LA było ogromne, więc do sprawnego
poruszania się w czasie zwiedzania, mapa byłaby niezwykle przydatna.
Potrzebowaliśmy około godziny, by znaleźć sklep z przystępnymi cenami.
Korzystając z nabytku, zlokalizowaliśmy najbliższy hotel. Resztę dnia
spędziliśmy na jego poszukiwaniach. Przy sobie mieliśmy tylko bagaże podręczne
i piętnaście tysięcy dolarów amerykańskich na karcie kredytowej, a przy tym
byliśmy znużeni dość długim lotem i wędrówką po mieście. Tak minął dzień
pierwszy - jak się wkrótce okazało, najbardziej nużący z całej wyprawy.
Wystarczyło jedno spojrzenie za okno, by
uderzyło nas piękno okolicy. Dlaczego nie zauważyliśmy tego wcześniej? Nie
wiem. Wyszliśmy na zewnątrz i chłonąc otaczającą nas przyrodę poczęliśmy
dokonywać planu zwiedzania. Nasz wybór najpierw padł na Venice. Następnie
obraliśmy na cel Griffith Observatory, Getty Center, Universal Studios,
Hollywood Heritage Museum, Pasadena Museum of California Art, Griffith Park,
Walk of Fame, El Mercado, Warner Bros Studios, Paramount Pictures, Walt Disney
Concert Hall oraz California Science Center. Zgodnie stwierdziliśmy, że na
całość potrzebujemy jakichś trzech dni. Rozpoczęło się zapierające dech w
piersiach zwiedzanie. Z każdym krokiem postawionym na ulicach tego miasta coraz
bardziej chciało nam się tu zostać, lecz nasza wrodzona intuicja podróżnicza
była o wiele silniejsza. Z niecierpliwością czekaliśmy na to, co wydarzy się
już niedługo...
Gdy piątego dnia wyszliśmy z hotelu, przed
naszymi oczyma rozpościerał się widok na obrzeża miasta - palmy wszelkiego
rodzaju, cyprysy i inna nie spotykana w Polsce roślinność. Słowem -w powietrzu
unosił się zapach wakacji i przygody. Pomimo wczesnej pory temperatura
powietrza wynosiła ponad dwadzieścia pięć stopni Celsjusza.
Zjedliśmy zakupione przed chwilą (prawdziwe!)
amerykańskie hamburgery i udaliśmy się w miejsce, gdzie czekać na nas miały
machiny dla prawdziwych facetów - długie, szerokie, ogółem wielkie, głośne,
pozwalające poczuć klimat harleye. Co prawda, musieliśmy przejść pieszo kilka
dobrych kilometrów, ale czym jest ta odległość w porównaniu ze zbliżającą się,
ekscytującą podróżą przez całe Stany Zjednoczone! Kiedy dotarliśmy na miejsce,
cała nasza grupa złożona z sześciu muskularnych mężczyzn wyglądała jak gromadka dzieci, które dostały nowe zabawki. Porozmawialiśmy chwilę z naszym starym
przyjacielem, który starannie przygotował nasze maszyny do drogi, po czym
rozpoczęliśmy podróż życia.
Nie śpieszyliśmy się zbytnio. Staraliśmy się
wchłaniać każdą częścią naszego ciała otaczające nas piękno. Mijaliśmy
gigantyczne sekwoje, żywotniki i jedlice, co chwila w oddali przebiegał jakiś
tapir lub szakal. Byliśmy zachwyceni sprzętem, którego używaliśmy. Wygodne,
pojemne fotele wykonane ze skóry, głęboki ton silnika, dobre rozmieszczenie
wskaźników. Tego dnia, ciesząc się z możliwości pędzenia na świetnych
maszynach, przejechaliśmy przez Ontario, Victorville i Barstow, podczas gdy
naszym celem było legendarne Las Vegas. Przemierzając ogromne pustynie
graniczące z wypiętrzonymi pasmami złocistych gór przez ponad 420km (co zajęło
nam około 5,5h), dotarliśmy do celu. Zaparkowaliśmy na obrzeżach miasta i
udaliśmy się na jego spotkanie. Przechadzając się ulicami przytłaczał nas ogrom
niektórych budowli np. Stratosphere Tower, The Palazzo, The Venetian lub New
York Hotel & Casino. Niezapomnianego widoku dostąpiliśmy jednak po zmroku,
gdy każda ulica, w szczególności w dzielnicy The Strip, zalana była światłem
miliona bajecznych neonów. I tym razem znaleźliśmy hotel, w którym spędziliśmy
noc, pomimo faktu, iż paru z nas wolało, korzystając z rzadkiej okazji, udać
się do kasyna albo zaznać uroków klubu nocnego. Niezwykle ekscytujący dzień
drugi był już za nami.
Było ciężko, lecz musieliśmy to zrobić.
Pożegnaliśmy miasto neonów i rozpusty, by kontynuować podróż. Wjechaliśmy z
powrotem na przesławne "Route 66" i skierowaliśmy się w stronę kolejnego
większego miasta - Albuquerque. Tego dnia temperatura osiągnęła chyba ze
trzydzieści stopni Celsjusza, co w połączeniu z ciepłem generowanym przez
silnik Harley'a stawało się nie do wytrzymania. Na niebie nie gościła ani jedna
chmurka, słońce zawieszone było wysoko nad naszymi głowami. Przemierzaliśmy,
teraz już szybciej w celu zwiększenia ilości chłodnego wiatru owiewającego
rozgrzane twarze, kolejne kilometry idealnie ułożonej drogi. Nasze kurtki
pochowaliśmy do tobołków rozwieszonych po bokach, w kieszenie i nogawki spodni
powkładaliśmy lód, kupiliśmy kapelusze (kto w Stanach dba o kask?) i
nasmarowaliśmy się kolejnymi porcjami kremu do opalania z ogromnym filtrem.
Zatrzymywaliśmy się prawie w każdym przydrożnym barze, by się trochę ochłodzić,
napić czegokolwiek, chciwie chłonąc aurę pogawędek przy kontuarze. Nie braliśmy
picia ze sobą w obawie, że w międzyczasie po prostu wyparuje. Tego dnia
mieliśmy bowiem przed sobą jak dotąd najcięższe wyzwanie. Do tej pory
przejechaliśmy zaledwie ok 430km i przekroczyliśmy granicę stanów California i
Nevada. Tym razem do przebycia mamy aż 920km i granice między stanami: Nevada -
Arizona - New Mexico. Trasę rozpoczęliśmy o 8:04. Tymczasem minęło już siedem
godzin, a do wyznaczonego celu jeszcze daleko. Nagle pojawił się problem -
jednemu z naszych zaczęło brakować paliwa, a do najbliższej stacji pozostało
jakieś 50 km. Zaczęliśmy kombinować "jak koń pod górkę" - jazda na
sprzęgle, jałowcu, przy wyłączonym silniku. Powoli zaczęliśmy tracić nadzieje,
gdy nagle... naszym oczom ukazała się nieoznakowana wcześniej, maleńka,
prywatna stacja benzynowa. Oczywiście, obawialiśmy się o jakość paliwa, lecz w
tym przypadku nie mieliśmy wyboru. Po zatankowaniu pojazdu, zmęczeni i zlani
potem, weszliśmy na moment (tylko pół godziny...) do środka, by coś wypić i
chwilę odpocząć. Na koniec podziękowaliśmy i udaliśmy się w końcową część
odcinka ciągnącego się w nieskończoność. Po paru godzinach szybkiej jazdy -
ujrzeliśmy miejscowość z typowo amerykańską zabudową. To był nasz cel. To było
Albuquerque.
Zajechaliśmy tu o godzinie 19:19. Trasa jednak
tak dała nam w kość, że nie mieliśmy już sił na zwiedzanie. Zakwaterowaliśmy
się w miarę dobrym hotelu i zasnęliśmy z decyzją dokładnego poznania miasta
następnego dnia.
Siódmego dnia nikt nie chciał wcześnie zwlec
się z łóżka. W pełnej gotowości nasz "oddział" był dopiero koło 11.
Tego dnia oddaliśmy się głównie zabawie i... modlitwie, gdyż aktualnie była
niedziela. Zaczęliśmy więc od znalezienia kościoła dając przy okazji trochę
ruchu naszym zesztywniałym nogom. Następnie udaliśmy się w kierunku Muzeum
Historii Sztuki. Wreszcie stwierdziliśmy, że przydałoby się nam trochę sportu.
Tutaj Albuquerque spisało się bardzo dobrze oferując nam grę w golfa,
koszykówkę, pływalnię, siłownię oraz wiele ścieżek rowerowych. Ostatecznie
poszliśmy na trochę większe zakupy do pierwszego napotkanego pasażu oferującego
oryginalne wyroby miejscowych rzemieślników. Przy okazji spotkaliśmy wielu
miłych Amerykanów, co było dla nas prawdziwą odskocznią od wielogodzinnej
jazdy. W taki właśnie sposób upłynął dzień, w którym naładowaliśmy nasze
baterie do dalszej podróży.
Dzień ósmy rozpoczęliśmy od gimnastyki(!) i "rozkminiania"
drogi. Po całodniowym postoju w jednym mieście wróciła nam chęć podróżowania.
Postanowiliśmy na chwilę zjechać z "Mother Road" w celu zapoznania
się również z jej okolicami. Zdawaliśmy sobie sprawę, że taka wycieczka już
nigdy się nie powtórzy, więc dlaczego by nie? Naładowani pozytywną energią
odpaliliśmy silniki i wjechaliśmy na drogę nr 25 w kierunku Denver, słyszeliśmy
bowiem, że jest to miasto wyróżniające się na tle pozostałych pod względem
niezwykłych miejsc i przyjaznych, otwartych ludzi, więc chcieliśmy to sprawdzić
na własnej skórze. Dziś mieliśmy do pokonania 716 kilometrów asfaltu i granicę
ze stanem Colorado. Było równie gorąco co ostatnio, lecz powoli uczyliśmy się
walczyć z upałem i suszą. Liczyliśmy na bezproblemową podróż i na dosyć długim
odcinku nasze nadzieje nie pozostawały jedynie nadziejami. Ale... kiedy
wskaźniki przebytych kilometrów ukazywały wartość 1850, jednemu z naszych pękła
tylna opona. Nasz kolega zaczął natychmiast zwalniać, co na szczęście przy
obecnej prędkości nie było wielkim wyczynem, i starał się nie utracić panowania
nad pojazdem. Kiedy cała grupa stała już na poboczu, staraliśmy się ocenić
uszkodzenia i, co z nimi związane, czas unieruchomienia motocykla. Oczywiście
na samym początku zadbaliśmy o przyjaciela. Pomimo tego, iż nic mu się nie
stało, był w stanie lekkiego wstrząsu. Po chwili, kiedy udało się wszystko
opanować, Kuba będący mechanikiem oznajmił, że uszkodzenia rzędu wymiany koła i
rur wydechowych potrafią zająć nawet 2 dni, co może się jeszcze wydłużyć, gdyż
w takim kraju jak Ameryka nikt się zbytnio nie śpieszy z robotą. Cały zespół chwilowo
się zasmucił, lecz po chwili postanowiliśmy zostawić motor w naprawie i
zadzwonić do przyjaciela po jego odbiór (nie obrazi się...), natomiast
nieszczęsny pechowiec po prostu dosiądzie się do któregoś z nas. Wszyscy byli
zgodni i już w trzy godziny później gościliśmy w mieście założonym przez małą
grupkę poszukiwaczy złota. Całą trasę pokonaliśmy w 11 godzin, u celu byliśmy o
21. Jedyną rzeczą, którą mogliśmy zrobić tego dnia było zakupienie planu. Czas
na zwiedzanie!
Dziewiątego, dziesiątego oraz jedenastego dnia
podróży zwiedzaliśmy Denver. Na zakupionym wcześniej planie umieszczone były
miejsca warte polecenia, z amerykańskiego "must-see". Lista
wypełniona była wiele obiecującymi nazwami: Colorado State Capitol, Denver Art
Museum, The Clyfford Still Museum, U.S. Mint, History Colorado Center, The Blue
Bear, 16th Street Mall, LoDo Historic District, Confluence Park, Denver Museum
of Nature & Science, Rocky Mountain National Park oraz wiele innych, które
dopiero teraz nabrały dla nas prawdziwego kształtu i treści. Wieczorem
usiedliśmy w niedużym barze, zamówiliśmy drinki i rozentuzjazmowani zaczęliśmy
rozmowę o tym, co do tej pory zobaczyliśmy. Każdy opisał swoje wrażenia, ale
choćby niewiadomo jak bardzo się one różniły, miały jedną cechę wspólną - wyrażały
nieopisany zachwyt. I właśnie z takimi humorami położyliśmy się do łóżek, będąc
jednocześnie odrobinę przygnębieni faktem, iż ta cudowna podróż niedługo ma się
zakończyć...
Dzień dwunasty. Motory miały pełne baki.
Liczniki ukazywały 2097 przejechanych kilometrów. My dopijaliśmy wodę,
spożywaliśmy ostatnie kęsy kanapek i... w drogę! Wracamy na "Route
66" i zmierzamy prosto do Chicago - największego ze wszystkich
dotychczasowych celów. Tam kończy się najstarszy odcinek legendarnej drogi.
Każdy miał mieszane odczucia: szczęście - już tak wiele zobaczyliśmy; smutek -
zostały tylko dwa dni przebywania pośród piękna Ameryki Północnej; tęsknota -
od dawna nie widzieliśmy naszych rodzin; ekscytacja - spełniamy swoje
największe marzenia. Wyruszyliśmy. Pędziliśmy coraz szybciej, chociaż
wiedzieliśmy, że nie pokonamy tej gigantycznej odległości, dzielącej nas od
końca odcinka, w ciągu jednego dnia. Nie damy rady przejechać dzisiaj 1833
kilometrów. Jednak jechaliśmy. Szybko. Dużo szybciej, niż wynosiła nasza średnia
prędkość. Jechaliśmy 150 km/h. Bez kasków. To była jazda. Ten orzeźwiający
wiatr we włosach, palące słońce, roślinność i krajobrazy. To wszystko
powodowało, że chciało się tu zostać. Ale nie można było. Pędziliśmy po
asfaltowej drodze w zadumie, od czasu do czasu rozpoczynając krótkie rozmowy,
lecz nagle... usłyszeliśmy sygnały. Staraliśmy się je skojarzyć... tak - to
policja. Tutaj, w Ameryce, lepiej z nimi nie zaczynać. Posłusznie się
zatrzymaliśmy, zapłaciliśmy porządny mandat i wykonaliśmy polecenia
funkcjonariuszy - założyliśmy kaski. Na koniec zostaliśmy pouczeni i pożegnani.
Przez chwilę każdy milczał przygnębiony utratą sporej części gotówki, lecz czym
byłby pobyt na terenie Stanów i nie otrzymanie żadnego mandatu? Po dwudziestu
minutach powrócił dobry humor. Sześćset pięćdziesiąt kilometrów z dzisiejszego
odcinka już za nami. Powoli zaczynaliśmy odczuwać zmęczenie. Zatrzymaliśmy się
w jakiejś przydrożnej knajpie na obiad. Obgadaliśmy sprawę noclegu. Podrzuciłem
pomysł, byśmy się przespali między 18 i 23, a pojechali w nocy - zawsze jakieś
nowe przeżycie. I - ku mojemu zadowoleniu - reszta się zgodziła. Dokończyliśmy
posiłek, odpaliliśmy motory. O godzinie 18:32 mijaliśmy niczego sobie motelik.
Tam postanowiliśmy się zdrzemnąć i dać chwilę wytchnienia silnikom naszym i
naszych machin. Licznik wskazywał 2939 km. Staliśmy jakieś 100km od Kansas
City. Nie mieliśmy zamiaru go jednak zwiedzać, tym razem nie ma na to czasu.
Szkoda...
O 00:13 dnia trzynastego minęliśmy już Kansas
City i mknęliśmy drogą nr 70 w kierunku St. Louis. Nie była ona co prawda
najkrótsza, ale nie chcieliśmy opuszczać historycznej trasy.
Przejechaliśmy już przez stany: California, Nevada, Arizona, New Mexico,
Colorado, Kansas i właśnie znajdowaliśmy się na terenie Missouri. Nawet nie
sądziłem, że damy radę przejechać tak wiele kilometrów. Musieliśmy trochę
zwolnić, gdyż po ciemku widoczność jest mocno ograniczona. Okulary
przeciwsłoneczne zamieniliśmy na skórzane kurtki, gdyż zrobiło się dość
chłodno. Otaczała nas smolista ciemność, ale dobrze się przyglądając można było
dojrzeć charakterystyczne pinie, oleandry, palmy, cyprysy i inne rodzaje drzew
typowych dla Ameryki Północnej. Jeśli zaś chodzi o zwierzęta, najwyraźniej albo
przestraszyły się ryku silników, albo nie prowadzą nocnego trybu życia. Tylko
raz udało nam się zobaczyć świecące oczy pumy. Pomimo późnej pory nie czuliśmy
zbytniego zmęczenia, przewidując nieuchronność końca podróży. Dla dodania sobie
otuchy rozmawialiśmy na przeróżne tematy, zacieśniając między sobą więzy
przyjaźni. Najpiękniejszy widok ukazał się naszym przywykłym do ciemności
oczom, gdy dojechaliśmy do rozświetlonego miasta St. Louis. W ramach odpoczynku
po 5-cio godzinnej jeździe i uzupełnienia zbiorników z paliwem zajechaliśmy na
jedną ze stacji. Godzina 5:26, przejechane 3338km. Słońce wzeszło już ponad
horyzont. Na stacji stała grupka młodych chłopaków, najwyraźniej szukających
zaczepki. Odpuściła jednak, gdy tylko zsiedliśmy z motorów. Wyglądało na to, że
będziemy mieli cały dzień na pozostanie w Chicago. Jedynym minusem był fakt, że
paru z nas było porządnie zmęczonych, a jazda motocyklem z opadającą sennie
głową nie jest najlepszym pomysłem. Aby zbytnio nie opóźnić całej trasy,
postanowiliśmy przespać się w Springfield - mieście na drodze St. Louis -
Chicago.
Ponownie cieszyliśmy się pełnymi bakami i
świadomością o postoju. Od miejscowości Springfield dzieliły nas
"zaledwie" 153 kilometry. Na niemalże idealnie prostej drodze przed
miastem daliśmy naszym pojazdom więcej gazu, co poskutkowało wcześniejszym
przyjazdem na miejsce. Korzystając z pozostałych pieniędzy, wzięliśmy 2 pokoje
w pierwszym napotkanym hotelu i przespaliśmy się do godziny 15. Nie było
potrzeby wczesnej pobudki. Mieliśmy mnóstwo czasu.
Do Chicago pozostały już tylko 383 kilometry,
co przy 3491 przejechanych jest śmiesznie małą liczbą. Byliśmy świeżo po przywracającej
siły drzemce, więc nie śpiesząc się zbytnio wyruszyliśmy w ostatnią część tak
długiego odcinka. Zmierzaliśmy prosto do Chicago.
Miasto stanowiące kres naszej podróży
zaszczyciliśmy o 21:02. Zdążyliśmy jeszcze zakupić bilety na jutrzejszy
wieczorny lot do Warszawy oraz plan miasta z zaznaczonymi najważniejszymi
atrakcjami. Tutaj musieliśmy oddać te wyśmienite maszyny znajomemu naszego
przyjaciela z Los Angeles. Uczyniliśmy to jednak dopiero następnego dnia.
Chcieliśmy jeszcze troszkę zaszaleć wykorzystując w 100% możliwość skosztowania
prawdziwego amerykańskiego "night life". W końcu jesteśmy w Chicago,
a spanie... dzisiaj spaliśmy już ze 13 godzin.
Spróbowaliśmy szczęścia w kilku mniejszych
kasynach, a paru z nas nie odmówiło sobie również wstępu do pobliskiego klubu
nocnego. Spać poszliśmy około siódmej nad ranem. Nie byliśmy jednak bardzo
zmęczeni, więc już niecałe cztery godziny później pracowaliśmy na pełnych
obrotach. Do Polski wylatywaliśmy z lotniska Chicago O'Hare o godzinie 21:30.
Musieliśmy zatem stawić się na nim około 20, by uniknąć spóźnienia na odprawę.
Chicago ma na swoim terenie wiele interesujących budowli, np. Rookery Building,
Wrigley Building, The Merchandise Mart, czy Willis Tower. Chcieliśmy
przynajmniej na nie spojrzeć. Następnie odwiedziliśmy równie ciekawe miejsca,
które do tej pory mogliśmy oglądać tylko na plakatach porozwieszanych w naszych
pokojach: Chicago Cultural Center, Hyde Park Art Center, Museum of Contemporary
Photography, Navy Pier i Smith Museum of Stained Glass Windows at Navy Pier. Za
każdym razem, gdy wchodziliśmy do któregoś z tych budynków, odczuwaliśmy coś
przytłaczającego - wielkość, piękno, przekaz. To było idealne zwieńczenie
wyprawy naszych marzeń.
Obejrzenie większości budowli, parków oraz
wystaw zajęło nam sześć i pół godziny, więc dochodziła już 17:40. Około 18
mieliśmy odstawić motocykle na podziemny parking przy "John Hancock
Observatory" - najwyższego obserwatorium w mieście. Z tego miejsca na
lotnisko była niecała godzina jazdy autobusem. Biorąc to pod uwagę,
pojechaliśmy na umówione miejsce. Był to nowocześnie wykonany parking ze
spiralnym podjazdem. Odbiorca naszych motocykli już tam czekał. Pogadaliśmy z nim
chwilę, po czym udaliśmy się poprzez zadaszony pasaż do obserwatorium - jak
można by pominąć takie miejsce? Widok z góry był wprost nie do opisania -
sięgające nieba drapacze chmur, ciasne ulice, światła drogowe i wielkie,
amerykańskie samochody. Żałowaliśmy, że nie przyjechaliśmy tutaj w nocy - to
byłby widok! O wpół do 19 wsiedliśmy do autobusu. Na lotnisko przyjechaliśmy -
zgodnie z planem - o 20:14. Nasz samolot już grzał silniki. I tym razem
musieliśmy przejść te same procedury, co wcześniej - zdawało się, że z każdą
kolejną przebytą bramką wyrastało przed nami pięć następnych. Na szczęście o
20:49 już byliśmy w drodze na pokład. Zostaliśmy mile przywitani, zajęliśmy
miejsca i czekaliśmy, aż wibracje pracujących silników uświadomią nam, że
właśnie wracamy do domu.
Była 22:49. Lecieliśmy już prawie dwie
godziny. Spojrzałem na innych - większość spała, byliśmy zmęczeni spacerem po
ogromnym mieście, jakim jest Chicago. Ja jednak, jak często mam w takich
momentach, oddałem się retrospekcji. Mogłem się wybrać w dowolne miejsce na
świecie, dlaczego wybrałem więc przejazd wypasionymi harleyami przez pół
Ameryki i zwiedzanie tylu niesamowitych miast Stanów Zjednoczonych, na które
patrzyłem przecież codziennie gładząc okładki przewodników i albumów na półkach
domowego regału? Uśmiechnąłem się nieznacznie. To pytanie samo w sobie
stanowiło odpowiedź.
Różnorodność - słowo ze wszystkich kontynentów
pasujące najbardziej właśnie do Ameryki Północnej. Różnorodność zarówno nacji
jak i krajobrazu. W północnej części kraju znajdziemy bardzo zimne obszary,
często pokryte tajgą. Natomiast całe południe pokrywają suche góry oraz
pustynie. To powoduje, że ludzie z całego świata pragną tu przyjeżdżać - każdy
znajdzie coś dla siebie. Pewnie dlatego i ja tu jestem. Mój charakter
podróżnika nie pozwala mi poprzestać tylko na samych opowieściach o tym
niesamowitym miejscu. Muszę wszystkiego spróbować, poczuć, zobaczyć. Ponadto,
lubię wyzwania. A przyjazd w to miejsce prawie bez żadnego ekwipunku to nie
lada wyzwanie. Tak, to właśnie z tych powodów postanowiłem przyjechać do
Stanów. By samemu potwierdzić wspaniałe opinie o tym kraju i zapomnieć o
nużącej nas rutynie na rzecz doświadczenia niezapomnianej przygody, o której
marzyłem od dziecka.
Na przystanku autobusowym w pobliżu warszawskiego
lotniska Okęcie staliśmy już o 2:36. Późna pora nie odpędziła naszych rodzin - byli
z nami. Wymieniliśmy między sobą ostatnie zdania, zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie
i... rozjechaliśmy się. Każdy w inną część Polski. Ja, w drodze powrotnej
starałem się opowiedzieć bliskim o wszystkim, co widziałem, co przeżyłem, ale
chyba nie ma osoby, która byłaby w stanie tego dokonać. Jak w paru słowach
opisać 14-dniową podróż przez Stany Zjednoczone?
Nie wiem. Nigdy tam nie byłem, ale wciąż mam
nadzieję, że kiedyś to się zmieni. Chciałbym, aby te wirtualne słowa wystukane
na klawiaturze komputera stały się moim rzeczywistym, najwspanialszym
wspomnieniem.
Ten tekst zdobył pierwsze miejsce w konkursie Grupy ERGO Hestia!
Ten tekst zdobył pierwsze miejsce w konkursie Grupy ERGO Hestia!
wtorek, 9 lipca 2013
Gry a psychika gracza
Zarówno w wakacje, jak i w czasie wolnym w ciągu roku szkolnego, zdarza nam się sięgnąć po jakiś nowy tytuł mający powiększyć naszą aktualną biblioteczkę gier. Najczęściej czynimy to, gdy znudzi nam się pozycja nierzadko goszcząca przed naszymi oczyma. W jaki sposób wybieramy nowy tytuł? Czego szukamy w grach? Zapraszam do lektury moich przemyśleń.
Nie można jednoznacznie stwierdzić czego będziemy doszukiwać się w nowej pozycji. Każdy patrzy na wybór ze swojego punktu widzenia i nierzadko jest on zależny od gry, która zajmowała nasz ekran jako ostatnia. Jednak według moich przekonań istnieją pewne zależności między wyborami większości graczy. Ich poszukiwanie powinniśmy rozpocząć w psychice kupujących. Na to, jaki tytuł wybierzemy ma wpływ przynajmniej parę czynników. Po pierwsze, będzie to gatunek gry. Poszukujemy w nich najczęściej możliwości wyładowania emocji, więc niezależnie od charakteru graczom powinny podobać się gry akcji, strzelnaki FPS (oczywiście o odpowiednim dla danej osoby poziomie brutalności, gdyż nierzadko użytkownicy gier mocno wczuwają się w rolę głównego bohatera). W grach fabularnych o fabule, w której programiści uwzględniają wybór ścieżki poprzez decyzje podejmowane przez gracza, w wielu przypadkach czynimy to zgodnie z naszą moralnością. Ten typ gier także znajdzie wielu zwolenników. Sprawa ma się inaczej, gdy występuje pełna liniowość fabuły i gracz zmuszony jest do podejmowania decyzji niezgodnych z jego wolą. Jeżeli wcześniej obejrzał gameplay z danej gry, na pewno nie przypadnie mu ona do gustu. Nie wspominam tutaj o ogólnych kryteriach wyboru jak np. ciekawość fabuły, budowa świata czy jakość dialogów, ponieważ tutaj niezależnie od osoby - im lepiej tym... lepiej. Ostatnia możliwość wyboru gry opiera się na naszych zdolnościach. Nie każdy byłby w stanie cieszyć się grając w Portala - grę wymagającą wysilenia szarych komórek lub w jakąś grę zręcznościową. A zatem tutaj nasuwa się pytanie: Czy Wy kierujecie się jakąś zasadą przy dobieraniu nowych tytułów, czy raczej polegacie na opinii publicznej lub podświadomości? Podzielcie się tym w komentarzach!
piątek, 19 kwietnia 2013
Real Life RPG
Siemanko! Witajcie w kwietniowej reaktywacji bloga! Kwietniowa reaktywacja... to brzmi tak pięknie, gdyż zwiastuje coś wspaniałego dla wielu uczniów. Już niedługo koniec roku szkolnego! Nie wiem, jak ma się to u Was, ale dla mnie z każdym rokiem te 10 miesięcy przelatuje coraz szybciej. Często czuję się przez to dziwnie, bo np. wciąż bardzo dobrze pamiętam rozpoczęcie roku szkolnego w 6. klasie podstawówki.
Wracając jednak do tematu, ostatnio rozważałem trochę głębiej sprawę powodu naszego istnienia i doszedłem do wniosku, że każdy człowiek ma swoje powołanie, przeznaczenie, a jego życie jest nikomu niepotrzebne, jeżeli nie wnosi niczego do naszego świata, lub - co gorsza - powoduje jego zgorszenie. Dziękuję, to byłoby na tyle. To oczywiście taki żarcik (lepiej wychodzi podczas nagrywania vlogów). Dlaczego o tym piszę? Nie wiedząc czemu, kierowany moimi wnioskami, porównałem sobie nasze życie do gier komputerowych typu RPG. Dziwne? Może, ale dlaczego by tego nie opisać? Zapraszam do lektury.
OK. Najczęściej rozpoczynając grę typu RPG kreujemy naszą postać od momentu, gdy jest już dorosła. U nas jest to zupełnie inaczej. Nasza przygoda zaczyna się wraz z momentem narodzin. Co prawda, nie mamy żadnego wpływu na nasz wygląd zewnętrzny, więc nie jest to rozbudowany element. Zamiast tego, mamy duży wpływ na to, jak ułożymy swoje życie. Jest to pewien odpowiednik fabuły głównej. Aby wiedzieć, jak się poruszać, potrzebna nam jest mapa krainy. Mapy świata, Europy, Polski świetnie spełniają swoje zadanie. Nasz świat jest bardzo rozległy. Oferuje on przez to możliwość szeroko rozwiniętego "eksploringu".
Wiadomo, bez punktów EXP oraz kasy nie zdziałamy dużo. Odchodzimy zatem od fabuły głównej, by wykonać misje poboczne. Mogą być to: zrobienie zakupów, wysprzątanie domu lub wybranie się na zajęcia fakultatywne. Za każdy quest, wysprzątanie domu lub wybranie się na zajęcia fakultatywne otrzymujemy losową ilość doświadczenia, pieniędzy oraz "+2" do relacji w krainie.
Za uzbieraną kasę możemy zakupić jakieś ubrania. Niech będzie to np. skórzana rękawica niebieskiego gawiala. Nie każdy przedmiot jednak możemy nabyć. Jednym z wymagań jest poziom naszej postaci. Wzrasta on wraz z wiekiem, wybraną ścieżką życiową oraz ilością wykonanych questów pobocznych. Znają go tylko nasi przyjaciele, bo niestety nie ma żadnych latających cyferek nad naszymi głowami.
Często zdarza się tak, że nie mamy wystarczającego poziomu do przeprowadzenia odpowiedniej interakcji, zakończonej "+10" do retoryki. Wtedy po prostu brakuje nam opcji dialogowych.
Po osiągnięciu 7. poziomu nasza postać udaje się do szkoły. Tam zwiększa swoje umiejętności ze wszystkich dziedzin, poprzez czytanie ksiąg. Po każdym etapie nauki otrzymujemy nowy tytuł. Z kolejnymi przedrostkami do nazwy naszej klasy mamy dostęp do większej ilości "itemków". Zwiększają one także szacunek w krainie. Zdobywając 20. poziom zaczynamy pracę. Daje nam to już stałe zaopatrzenie w pieniądze.
Bardzo łatwo o najmniejsze skaleczenie, regeneracja odbywa się jednak powoli. Skok z zaledwie trzech metrów może spowodować złamanie nogi. W takich przypadkach udajemy się do pobliskiego doktora.
Mało kto szwęda się po nocy, bo wtedy wzrasta procent spawnu potworków. Pokonanie takiego to jednak szansa na bonusowe punkty doświadczenia.
Czasem zdarza nam się omdleć, pewnie zerwało nam połączenie z serwerem albo drastycznie spadła ilość FPS'ów. Sprawa ma się zupełnie inaczej, gdy chodzi o łóżko. Sen regeneruje nasze HP.
Od tej pory już nie mówisz, że dokupujesz nowe podzespoły do komputera. Ty go upgrade'ujesz!
Niektórzy z nas decydują się na założenie rodziny. To fajna sprawa, wychowujemy kolejnego NPC, aby wybrał jak najlepszą ścieżkę, mamy wpływ na ukształtowanie jego inteligencji - w przeciwieństwie do wyglądu i płci.
Jak widzimy, wszystko jest bardzo ciekawe. Jest tylko jeden minus... - nie ma możliwości wczytania gry!
Subskrybuj:
Posty (Atom)